YAC
Redaktor Diggin.pl i offowy dj, znany wtajemniczonym w ambientowe plamy. Raz na jakiś czas za pomocą kombinacji delay’ów z reverbem tworzy ponaczasowe mixy i wypuszcza je w kosmos przy użyciu Internetu, zachwycając wszystkich miłośników jego znakomitych produkcji utrzymanych w tech-dubowej starannie wyselekcjonowanej minimalistycznej estetyce. Facebook

Tame Impala – Lonerism [Modular]

Kto nie słucha Tame Impala, ten niech … Hype na retro sound zatacza coraz głębsze kręgi, sięgając już roczników uznawanych z grubsza za rodzicielskie. Tame Impala rzecz jasna sound ma nienagannie podciągnięty współcześnie, ale zabiegi tu rodem z otumanionych tanim cannabisem hipisowskich wolt, bo na ten przykład nasze wesołe australijskie chłopaczki potrafią cały utwór na końcowym śladzie pociągnąć flangerem, co by się lepiej na wdechu jechało (właściwy skutek tym z resztą osiągając). Dobrze znany już z debiutu vintage lot, na “Lonerism” jeszcze bardziej wypączkował i w połączeniu z narkotycznymi riffami, repetytywnmi wokalizami i solidnie nadużywanym efektem stereo z miejsca wkręca słuchacza, z podejrzaną swobodą motając go i gubiąc w czasoprzestrzeniach.

Z własnej głupoty ominął mnie berliński występ zespołu, a jak w duchu mniemam, na żywo musi to być bomba. Mam toteż więc nadzieję, że kochani Ausiess wrócą niebawem na swoje antypody, a być może nawet jakiemuś Rojkowi ktoś dyskretnie wetknie “Lonerism” pomiędzy cedeka Nosowskiej, a innego Radiohead, żeby ów jegomość litościwie odpuścił jakąś 19-tą na Leśnej, co by człowiek mógł jeszcze stylowo podokazywać pod sceną, póki moc w piersiach. A na razie “nothing that has happened so far has been anything we could control”

Bear In Heaven – I Love You, It’s Cool [Dead Oceans]

Dalej retro, ale z nieco młodszej szafy niż Tame Impala. Bear In Heaven błyskotliwie penetruje bardziej już niektórym znajome lata 80-te. Wąsy, obcisłe dżinsy, rozpięte koszulki, blaszki w uszach – jednym zdaniem głęboki David Hasselhof spotyka synthpop. Na swoje i nasze szczęście rzeczone trio wie, że nie samym przerysowanym neo-romantykiem osiemdziesiąte stały, bo i krautrock i pierwotna elektronika są tu należycie wyeksponowane, co wraz z maszynowo gęsto bijącą perkusją stanowi uzasadniony kontrapunkt dla słodko odurzających synthów i efekciarskiej quasi-chłopięcej wokalistyki.

Dodam tylko, że Bear In Heaven to koncertowa supernova – bez problemu zamietli supportem występujących na headlinerze Peaking Lights. Achtung ladies! Naprawdę ciężko utrzymać cycki w stanikach.

Andy Stott – Luxury Problems [Modern Love]

Po raz trzeci już bodajże Andy spuszcza nam solidny subbasowy wpierdol (nie licząc wcześniejszych zaczepnych policzków sprzed “Passed by me”). Tym razem do swojej perfekcyjnie mielącej maszynki do mięsa dorzuca ingredient wokalny, zwiewnie zawieszony na monumentalnie kroczącym cztery na cztery, które z każdym bass boostem skraca nam wydatnie oddech w klacie. Ponoć niektórzy narzekają (twierdzę, że niesłusznie) na pewną repetetywność wysiłków Stotta – cóż, problem luksusu.

Untitled – Untitled #9 [untitled]

Seria zagadka z cyklu nikt nic nie wie. Wdrukowana w podstawy założycielskie ściśle przestrzegana anonimowość przedsięwzięcia – anonimowa wytwórnia, anonimowi (choć ponoć znani) artyści, brak tytułów, hand made kartonowe okładki i bardzo krótka never to be repressed dystrybucja wyłącznie na Boomkacie. I choć brzmi to jak idealna recepta na zbijanie kasy na matołowatych kolekcjonerach-zbieraczach wszystkiego co rare, to jednak rozciągająca się od elektroakustyki przez field po eksperymenty w stylu zabawy dilejami taśmowymi zawartość muzyczna każe odstawić sarkazm na inne okazje i grzecznie się pochylić nad ideą. Szczególnie urzeka dziewiąta część ze swoimi odrealnionym klimatem i odurzającymi zapętleniami. Po prawdzie trochę miarkuję, kto może dekować się tak za owym przedsięwzięciem jak i tym konkretnym albumem, pozostawię te jednak wciąż domysły dla siebie (aby uniknąć potencjalnego publicznego zbłaźnienia rzecz jasna).
Tak czy inaczej mój zdecydowany sleep soundtrack tego roku.

Kane Ikin – Sublunar [12k]

Schodzimy jeszcze głębiej pod wodę, a raczej pod ziemię w strefę przewalającej się magmy. Kane Ikin proponuje nieco oddalone od zwyczajowego minimalcentrycznego paradygmatu wytwórni Taylora Dupree cieplejsze brzmienia. Szesnaście subtelnych miniatur, w których jelinkowe organiki przecinają się z heckerowskim abstraktem. Ciepła kołdra wskazana.

Abstract Ballet – MK Ultra [ZeECc]

Najciekawszy moim zdaniem zawodnik jaki w tym roku wychynął z odmętów dub techno. ZeECc ciągle na fali wznoszącej.

Musette – Drape Me In Velvet [Häpna]

Piękniusie lo-fi made in Sverige. Eteryczne konstrukcje, słodkie melodie, filmowe pejzaże w brzmieniach rodem ze starego kaseciaka. Ta płyta leczy AIDS.

Ametsub – All Is Silence [Nothings66]

Ten dzieciak jak do tej pory załapywał się na mój top z każdą wydaną płytą. Nie inaczej stało się tym razem, bo mimo naprawdę wysoko zawieszonej poprzeczki, potrafi on za każdym razem jaką osobliwością przesunąć ją jeszcze wyżej, czego dowodem jest tenże piękny i bardzo intymny album.

Kindness – ‘World, You Need a Change of Mind’ [polydor]

Cóż za zdolny typek. Płyta nagrana jakby od niechcenia. Kopalnia hitów, które nie silą się na bycie takowymi. Wszystko lekkie, zwiewne, choć sunące na nisko zawieszonym basowym podwoziu (to lubię). Bardzo trafiony sampling i jeszcze bardziej trafiony cover “Swingin’ Party”. Można tańczyć na siedząco.

Yagya – The Inescapable Decay Of My Heart [kilk records]

Ja wiem, że większość z zainteresowanych skończyła odsłuch tego albumu najdalej na 3 tracku, ale radzę wam szczerze, dajcie sobie jeszcze jedna szansę. Wówczas być może spod faktycznie przyciężkawego na pierwsze ucho banału wokaliz wyłoni wam się producencki i aranżacyjny majstersztyk – bo któż do tej pory próbował się choć mierzyć ze skomunikowaniem minimalistyczno-repetytywnego świata dub techno ze stricte piosenkowymi strukturami, nie stosując przy tym szablonowych house’owych uproszczeń. Może to i dziwne, ale mnie w końcu ujęło na tyle, że jakimś lotem słuchałem albumu sporo, a ostatecznie też uważam instrumentale z tego albumu za biedniejsze od oryginałów.

Nils Frahm – Screws

Sorry… za mocno się wzruszyłem.

SHARE