‚Medium is the message’ mawiał zacytowany dziś na śmierć klasyk. To pojedyncze zdanie, wyjęte z wydanej ponad 40 lat temu książki, wciąż krąży z częstotliwością większą niż radzieckie satelity. A to, jak wiemy, potrafi pokryć patyną nawet najbłyskotliwsze stwierdzenia.
Emancypacja tumblra jako więcej niż platformy – osobnego medium – jest jak na razie najprzyjemniejszą do oglądnia realizacją tej tezy. Dziadek McLuhan z pewnością zatarłby ręce widząc jak w kanibalistycznym maratonie tradycyjne środki – ale też wynikające z nich formy i style – zostały przetrawione przez narzędzie dostępne dla każdego 13-latka ze smartfonem.
Tumblr, wreszcie, jest spóźnionym wnukiem technofobicznych proroctw ostatnich dwóch dekad. Medium esencjonalnie wizualne, oparte na prezentacji gardzących większością funkcjonalnych gramatyk hermetycznych kodów – jest tym, czym przez ostatnie 20 lat obawiano się, że jest internet.
Retweety tweetów, bootlegi coverów, reposty share’ów i lajki favów nie tylko przyspieszyły hardcore continuum do granic przyswajalności, lecz wysłały je na orbitę. Milczącym założeniem jest kulturowy kapitał i cyfrowe kompetencje zapisujących się na tę karuzelę. Przynajmniej takie, które pozwolą komfortowo poruszać się w morzu pokemonów, okładek trance’owych albumów z 1997 i nie wiem którego remiksu „The Boy Is Mine”.
Jeśli więc gdzieś istnieje muzyka wykorzeniona z przestrzeni tzw. realnego życia, to – proszę bardzo – oglądamy własnie jej całkiem oficjalne entree. I nie chodzi jedynie o to, że artyści związani z microgenres z perfidną przyjemnością piszą o sobie „hometown: internet”.
Tumblr ze swoją prostotą oraz – formalną i instytutcjonalną – tolerancją chorego contentu szybko stał się przystanią dla projektów tak marginalnych, że efemerycznych nawet w skali sieciowego przyspieszenia AD 2012. Jak każdy przyzwoity postmodernistyczny projekt TUMBLR MUSIC krytycznie odnosi się do własnych podstaw i neguje możliwość zakorzenienia w jakiejkolwiek bliższej „realności”.
Meta-tematem tumblrowej subkultury jest przecież sam internet – futurystyczna i utopijna ikonografia lat 90′, cyber-sex, second-life. Wyobcowany internet pokolenia naszych rodziców, szaleństwo dyskietkowej informatyzacji – dla generacji digital natives tak samo obcy, jak konne przejażdżki dla jet-setu lat 60.
Vaporwave, Seapunk, Slime, wcześniej Witch-House – projekty uniesione na fali tumblra i nieistniejące daleko poza jego granicami cyrkulują, by wrócić do astronomicznej metafory z pierwszego akapitu, na orbicie kolizyjnej z mainstreamem. Tam gdzie w 2012 microgenres wzbudzały pobłażliwe uśmieszki „poważnej” muzyki klubowej, dziś widać zaciekawione spojrzenia. Być może dlatego, że w usieciowionym płynnym kapitalizmie „prawdziwe” aspiracje „prawdziwej” muzyki brzmią mniej atrakcyjne. A może po prostu jakości utożsamiane z undergroundem dawno przeniosły się z garaży na .com.
W 2012 SŁUCHALIŚMY…