Przez cały 2012 rok towarzyszyło mi dużo muzyki, przeważnie służącej jako inspiracja do prac nad EPką. Kilka rzeczy szczególnie utknęło mi w pamięci. Oto one; jakoś tak się złożyło, że same długograje:
VA – Niewidzialna Nerka
Jeśli ostatni rok spędziłeś zagranico albo Twój ISP jest jeszcze gorszy niż UPC, możesz nie kojarzyć, więc tłumaczę: Nerka to projekt do którego zaproszono najlepszych polskich producentów oraz mnie, żeby przerobić/odświeżyć/zdekonstruować klasykę polskiego hiphopu. Dzięki temu składakowi przekonasz się, że Urbek zrobił niezłego pitroka z „Rymoholiko”, że na podkarpaciu jest człowiek o ksywie Globalny Odlot, który robi naprawdę klawe numery, że Kixnare jest w formie, nawet jak hurtowo dostarcza numery. Produkt jest to kolekcjonerski, że tak powiem a sama inicjatywa fantastyczna. Tym większym dla mnie zaszczytem było znalezienie się na tym składaku.
Com Truise – In Decay
(niby starsze, ale wydane w 2012 więc się liczy;) To jest album, który zawsze będę chciał zrobić – pod względem stylu i konsekwencji realizacji. Przybrudzone sample poprzykrywane nie do końca strojącymi, buczącymi synthami, wszystko ze zjechaną jakością… Tutaj sprawdza się to świetnie, bo w rezultacie jest to album błyskotliwie nawiązujący do cheese’u i syntetyki lat 80-tych, nie będąc jednocześnie jakoś bardzo zadeklarowany gatunkowo (a to zawsze dobrze). Przyznam, że kiedy ta płyta wyszła, zasugerowałem się mało przychylnymi recenzjami, które podkreślały głównie to, że to numery wyprodukowane wcześniej, że wolne i w ogóle. I żałuję, że się tak zasugerowałem, bo płyta robi robotę.
Jupiter – Juicy Lucy
Jeśli jest się synth freakiem (a ja jestem), to album, który zaczyna się od lovesongu do Juno-106 (czyli jednego z najlepszych polysynthów w historii), jest obowiązkowym materiałem. Na album składa się 11 doskonale zrobionych synthpopowych numerów, zrobionych przez duet o klasycznym podziale obowiązków: on gra, ona śpiewa. Wychodzi im to nad wyraz dobrze: są ładne, klasyczne brzmienia (co z tego ze presety, skoro robią robotę), jest energia – słowem wszystko, co trzeba. Całość jest nieco cukierkowa, ale tutaj, jako element konwencji – sprawdza się.
Union – Analogtronics
O Union pierwszy raz usłyszałem w zeszłym roku, kiedy wyszedł singiel z Talibem Kweli i Sly’em Johnsonem na irytującym trójkątnym winylu (jestem z tych, którzy wierzą, że te nieregularne winyle psują igły). Pomijając nośnik i trochę przerażający teledysk, atakujący zewsząd hipsterskimi trójkątami, był to bardzo porządny numer: troche kosmos, trochę hip-hop, trochę neo-soul, dużo swingu, poprzesuwane werble – wiadomo, wszyscy to lubią. Na początku roku wyszedł pełny album, na dwóch irytujących, przezroczystych, kolorowych winylach. Płyta kontynuuje to co panowie z Union zaprezentowali na singlu, czasami odjeżdżając bardziej w elektronikę niż neo-soul. Szczególnie warto odnotować gości: na płycie, oprócz wspomnianego Taliba Kweli i Sly Johnsona, pojawia się: Elzhi, Roc Marciano, Big Pooh, Guilty simpson, Moka Only i MF Doom. Także do backpacka w sam raz.
Grooveman Spot – Paradox
Z początku nie byłem przekonany do tego albumu. Prawdopodobnie dlatego, że oczekiwałem po prostu drugiej części „Runnin’ Pizza” a tu zupełnie inna okładka, inny styl zawartości. I wtedy zdałem sobie sprawę, że mimo tego pierwotnego przeświadczenia ‚na nie’, słucham tego nowego albumu w kółko. Rzecz w tym, że Grooveman Spot jak nikt inny potrafi połączyć klasyczne moogowe basy z samplami, różnorakimi perkusjonaliami i przestrzennymi klawiszami i padami. Łącząc te elementy – „Paradox” jawi mi się jako mocno indywidualna wycieczka, która mocno rozpycha gatunek nu-beats we wszystkich pokrewnych kierunkach.